Plamy opadowe, czyli co się dzieje z krwią po śmierci. Plamy pośmiertne, zwane również opadowymi są jednym z pięciu wczesnych znamion śmierci. W chwili ustania bicia serca, krążenie w naszym organizmie natychmiast się zatrzymuje, a krew, która krążyła do tej pory napełniała nasze naczynia krwionośne, teraz zaczyna odpływać Kontynuujemy temat wczesnych znamion śmierci, czyli zmian w organizmie występujących po zgonie człowieka, które pojawiają się z chwilą ustania krążenia. Warto mieć na uwadze, że znamiona pojawiają się w różnym czasie, jednak ich wspólną cechą jest fakt, że wykształcają się w pierwszych 12 godzinach po zgonie. Do wczesnych znamion śmierci należą: plamy opadowe (pośmiertne), stężenie pośmiertne, oziębienie, bladość, o plamach opadowych już powstał – dzisiaj zajmiemy się pozostałymi pośmiertneStężenie pośmiertne jest to stopniowe skrócenie i usztywnienie mięśni. Na początku po śmierci zwiotczeniu ulegają wszystkie mięśnie, zarówno gładkie, jak i prążkowane. Stężenie pośmiertne ma miejsce po śmierci i jest wynikiem zmian biochemicznych zachodzących w mięśniach, które można przyrównać do trwałego skurczu mięśni. Po śmierci organizm nie magazynuje energii w ATP, czyli adenozynotrójfosforanie co z kolei prowadzi do stopniowego, ale trwałego związania włókien mięśniowych – aktyny i miozyny. W wyniku tego procesu powstaje aktomiozyna – nierozciągliwe białko odpowiedzialne za usztywnienie skróconych stężenia pośmiertnego zależy od kilku czynników: masy mięśniowej, “aktywności” mięśniowej przed zgonem – ataku padaczki, porażenia prądem, wysiłku fizycznego, temperatury pośmiertne szybciej występuje w wyższych temperaturach oraz w sytuacji, gdy zgon był poprzedzony wysiłkiem fizycznym. Zaczyna się we wszystkich mięśniach w tym samym czasie, jednak zważywszy na różnice masy mięśniowej różnych grup mięśniowych obserwuje się je w różnym przedziale czasowym. I tak: po upływie 1 do 3 godzin po śmierci stężenie pośmiertne zajmuje mięśnie mimiczne twarzy, drobne mięśnie palców i rąk, w przypadku pozostałych partii mięśniowych, stężenie pośmiertne rozwija się w czasie 6-8 przełamiemy kończynę, czyli zegniemy ją na siłę pomimo tego, że wytworzyło się już stężenie pośmiertne, to rozwinie się ono ponownie, ale nie będzie już tak wyraźnie naszym ciele przeważają zginacze nad prostownikami, co wpływa na pozycje ciała po zgonie. Dlatego też, po śmierci obserwujemy: zgięcie kończyn w stawach łokciowych i kolanowych, zaciśnięcie palców rąk, wyprostowanie kończyn dolnych w biodrach, ułożenie stóp w pozycji pośmiertne mija najczęściej od drugiej doby, w kolejności powstawania, a jego ustępowanie jest zależne od temperatury otoczenia. Średnio mija od około 72 godziny od zgonu. Z kolei w temperaturze 5-15°C może utrzymywać się nawet przez tydzień, a w temperaturze poniżej 5°C nawet kilka pośmiertneOziębienie pośmiertne jest to pośmiertna utrata ciepła wynikająca z ustania procesów przemiany materii oraz wyrównywania temperatury zwłok do temperatury otoczenia. Do procesów wyrównujących temperaturę ciała do temperatury otoczenia, w którym znajdują się zwłoki należą: przewodzenie, konwekcja, promieniowanie, szybkość procesu oziębienia pośmiertnego zależy od wielu czynników, do których, należą: temperatura otoczenia, wilgotność środowiska, ruch powietrza, grubość tkanki tłuszczowej podskórnej, sposób oziębienia, rodzaj naszych warunkach klimatycznych wyrównanie temperatur trwa zazwyczaj od 16 do 20 godzin. Oczywiście odkryte części ciała szybciej są chłodne – z reguły po upływie około 1-2 godzin, pozostałe po 5 6-9 godzinach po śmierci temperatura w odbytnicy spada średnio około 1°C na godzinę. W kolejnych godzinach ten spadek jest wolniejszy. Jeżeli przyczyną zgonu był ciężki proces zapalny to w pierwszym okresie po zgonie można zaobserwować niewielki wzrost temperatury oziębienie pośmiertne ma znaczenie w określaniu czasu śmierci do około 12 godzin, gdy istnieje możliwość porównania temperatury na odkrytych i zakrytych częściach pośmiertnaBladość pośmiertna jest to skutek zatrzymania krążenia i opadania krwi do najniżej położonych części ciała. Najlepiej jest widoczna na granicy plam opadowych. Jej znakiem charakterystycznym jest szarawy lub woskowy pośmiertneWysychanie pośmiertne jest wynikiem parowania wody ze zwłok. Najszybciej wysycha rogówka (wypukła zewnętrzna warstwa gałki ocznej w jej przedniej części) przy niezamkniętych powiekach, która mętnieje już po 2-4 godzinach. Znakiem charakterystycznym wyschniętych spojówek są żółtawe plamy na powierzchniach bocznych gałki ocznej. Wysychanie pośmiertne najczęściej zachodzi w miejscach, które są pozbawione zrogowaciałego naskórka – jest bardzo dobrze widoczne w okolicy czerwieni wargowej, skrzydełek nosa oraz opuszek zjawisku wysychania pośmiertnego istnieje możliwość ujawnienia i opisania urazów, do których doszło na krótki czas przed zgonem – głównie otarć naskórka. Wysychanie pośmiertne występuje w postaci pergaminowatego stwardnienia i zmiany barwy na brązową, brązowo – brunatną lub ciemnobrunatną. Warto mieć na uwadze to, że zła interpretacja wysychania pośmiertnego może mieć poważne skutki, głównie prawne – takim przykładem jest, np. pasmowate wyschnięcie w fałdach skórnych szyi małych dzieci. Takie ślady mogą zostać uznane, jako ślady duszenia. Podobnym przypadkiem są brunatne lub sino-brunatne pasmowate ślady wysychania występujące w obrębie zmacerowanego naskórka moszny – te z kolei mogą być pomylone z mechanicznym urazem tej okolicy. Z kolei pośmiertne nadtrawienie naskórka i skóry przez żerujące owady wyglądające jak brunatne, brązowo-brunatne lub suche plamy mogą zostać zinterpretowane, jako skutek urazu mechanicznego. Jeżeli nie jest się do końca pewnym warto naciąć na zwłokach „wątpliwe” miejsce i potwierdzić (lub wykluczyć) że w ich obrębie znajdują się podbiegnięcia krwawe, które świadczą o zażyciowości doznania powstał na podstawie tomu drugiego “Kultury śmierci, kultury umierania” pod redakcją Andrzeja Guzowskiego, Elżbiety Krajewskiej – Kułak, Grzegorza Bejda. Rating: From 4 wait... Jeden krok przed śmiercią Książka. Bezwzględny seryjny morderca kobiet i nieustraszona agentka FBI, która zrobi wszystko, by pokrzyżować mu szyki. Agentka FBI Macy Crow to twarda
Maria Mazurek Dr nauk medycznych Teresa Weber-Lipiec opowiada: - Umieranie może być piękne i poznawcze - dla chorego i rodziny. Od umierających nauczyłam się, jak dobrze żyć. Lekarka walczy z tabu, jakim w naszej kulturze jest śmierć. Opowiada nam, czego żałują umierający ludzie, czego najbardziej się boją i czy wiara w Boga te lęki łagodzi. Dr Teresa Weber, lekarz medycyny paliatywnej, anestezjolog: Zastanawiała się pani już nad swoją śmiercią? Wyłącznie abstrakcyjnie. Mam 30 lat. Nie szkodzi. Przeprowadziłam na tamtą stronę już tysiące pacjentów. W bardzo różnym wieku. Dla wielu z nich, i przede wszystkim dla ich rodzin, śmierć była zaskoczeniem. Bo my o niej nie rozmawiamy. Do tego stopnia, że jak już trzeba coś o niej powiedzieć, używamy słowa „odchodzenie”. To tabu. A przecież umieranie jest taką samą częścią życia jak narodziny. Każdego z nas to czeka. I to, że o umieraniu będziemy rozmawiać, tego nie przyspieszy. Przeciwnie - im mniej niedomówień, im mniej zakłamania i tabu wokół śmierci, tym mniejszy lęk przed tym, co nieuchronne. Tym umieranie bardziej oswojone. Więc zachęcam każdego, żeby usiadł z rodziną i porozmawiał: co zrobić, jeśli nadejdzie kres życia. Ma Pani na myśli kwestie materialno-prawno-spadkowe? Nie tylko. Również to, jak chcemy umierać. Sama mam spisany scenariusz swojej śmierci: lekarze, jeśli będę niewydolna krążeniowo czy oddechowo, mają mnie nie ratować na siłę, mają powstrzymać się od daremnej i uporczywej terapii. Nie chcę być jak roślina. Chcę umrzeć we śnie, spokojnie. Zresztą, jak wiele osób. Inni wolą przedłużać swoje życie - czy też raczej umieranie - za wszelką cenę. I też mają prawo do takiej decyzji. Da się w taki sposób poprowadzić pacjenta, żeby umarł we śnie? Tak. Ocena kliniczna i badania laboratoryjne dają wiedzę o zbliżającym się kresie życia chorego. Jeśli jego wolą jest uspokojenie i senność - czy wręcz sen - to możemy zmieniać stan świadomości pacjenta, podając odpowiednie leki. To prawda, że umierającym można być tydzień, można być miesiąc i można być pięć lat - bo jeśli człowiek jest przykuty do łóżka i podłączony do respiratora, a w każdej chwili może zabić go zapalenie płuc, to jest w ciągłym zawieszeniu między życiem a śmiercią, a taki stan może trwać latami. Natomiast są pewne wskaźniki, szczególnie w chorobach nowotworowych, kiedy lekarze podejrzewają, a ich podejrzenie graniczy z pewnością, że pozostało niewiele czasu przed pacjentem. Jakie? To są proste badania biochemiczne. Jeśli spada poziom albumin (co znaczy, że narasta wyniszczenie nowotworowe), a wzrastają parametry niewydolności nerek, niewydolności wątroby, pojawiają się różne zaburzenia metaboliczne i elektrolitowe, to oceniamy, że pacjentowi prawdopodobnie zostało kilka tygodni życia. Wtedy często próbujemy przekonać rodzinę, żeby wzięła pacjenta na weekend do domu, żeby z tym domem się pożegnał. Bo czasem jest tak, że nagle chory trafia przez SOR do szpitala, diagnozuje się u niego rozsianą chorobę nowotworową i praktycznie po dwóch miesiącach, licząc od stanu pełnego zdrowia, umiera. Kilka dni przed śmiercią pojawiają się kolejne symptomy, które wskazują, że pacjent umiera, i wtedy jest za późno na zmianę miejsca chorowania. Ksiądz Kaczkowski pisał o bruździe na nosie umierających. Tak, umierający człowiek ma taką charakterystyczną twarz. Zmniejsza się napięcie mięśniowe, twarz się zapada i pojawia się bruzda. Charakterystyczne jest też rzężenie przedśmiertne - język się zapada, pacjent nie może odkrztusić wydzieliny. Oddychanie połączone z ruchami żuchwy pojawia się często około osiem godzin przed zgonem, sinica obwodowa - pięć godzin, brak tętna na tętnicy promieniowej - trzy godziny przed zgonem. Pojawiają się też zaburzenia świadomości - umierający człowiek coraz więcej śpi, coraz mniej go obchodzi to, co na zewnątrz, coraz bardziej się wycofuje. Wie pani, to odwrotnie niż z noworodkiem - gdy rodzi się człowiek, początkowo prawie cały czas śpi, później ta potrzeba snu jest coraz mniejsza. Człowiek rodzi się do życia. A u jego kresu odwrotnie - zasypia. Śpi coraz więcej, aż się nie budzi. I gdyby człowiekowi nie przeszkadzać w spokojnym umieraniu, to śmierć może przyjść właśnie we śnie. Mój tata tak umarł. We śnie, kiedy trzymałam go za rękę. To musiało być trudne doświadczenie dla Pani, specjalisty od śmierci. To nie tak. Ja opiekuję się umierającymi od ponad 25 lat, właśnie przez tatę. Wcześniej pracowałam jako anestezjolog, choć i w tej specjalizacji na co dzień spotykałam się ze śmiercią. Kiedy mój tata zachorował, odkryłam w sobie umiejętność towarzyszenia umierającym. Obiecałam mu, że jego śmierć nie pójdzie na marne. I wtedy zajęłam się medycyną paliatywną. W hospicjum świętego Łazarza, gdzie współtworzyłam zespół domowej opieki hospicyjnej, a potem na oddziale paliatywnym w szpitalu. Odkryłam, że na tym polu jest wiele do zrobienia. Bo o ile mówimy o jakości życia, o tyle umieranie traktujemy jak brak nadziei na życie. A przecież też jest coś takiego jak jakość umierania. To może być ważny, piękny i poznawczy czas - dla pacjenta i dla rodziny. Dla mnie, jako lekarza, również. Powiem pani, że dzięki moim umierającym nauczyłam się żyć. Chodzić wolno, nie spieszyć się, doceniać drobne rzeczy, uśmiechać się. Zabrzmi banalnie, ale teraz żyję tak, jakby to życie miało się jutro skończyć. Mam pacjenta ze stwardnieniem zanikowym bocznym. Zachorował tuż po czterdziestce. Jest chory już dziewięć lat, z czego inwazyjnie wentylowany - sześć. Jestem u niego nawet kilka razy w tygodniu, bo on leży w domu i tam chce umrzeć. A to może stać się w każdej chwili - już z 10 razy walczyliśmy z zapaleniem płuc. I wie pani co? Nie znam wielu osób, które tak potrafią się cieszyć życiem. Siłą rzeczy, porównuję go z innymi pacjentami - bo są też tacy, którzy nie mają w sobie tyle uśmiechu i spokoju. Wielu jest takich, którzy się złoszczą, buntują, są agresywni czy popadają w marazm. Od czego to zależy? Też się zastanawiam. Wydaje mi się, że to jest kwestia dobrego życia. Lepiej umiera ten, kto za bardzo w życiu nie nabałaganił. U kogo ten bilans dobrych i złych uczynków jest na plusie. Ten, który jest z tym życiem, i z samym sobą, pogodzony. A można pogodzić się ze sobą i z życiem dopiero u jego kresu? Tak. Bardzo często chorzy mają potrzebę, żeby z kimś się pogodzić, kogoś przeprosić, komuś wybaczyć. Wracają do historii sprzed lat. Bardzo często dajemy im możliwość skorzystania ze wsparcia psychologicznego czy psychiatrycznego. Pomoc w opanowaniu lęków jest tak samo ważna jak leczenie bólu. Dlatego tak istotne jest podejście do pacjenta. Czasem pierwsze spotkanie z nim rzutuje na cały proces terapeutyczny, bo wejście w świat drugiego człowieka wymaga czasu. Ważne jest, żeby te rozmowy prowadzić tak, żeby pacjent i jego rodzina - którą też przecież otaczamy opieką - nie mieli wrażenia, że rozmawiamy z nimi szybko, byle szybciej, bo czekają na nas inne obowiązki. Warto znaleźć jakieś spokojne miejsce. Do leżącego pacjenta podchodzę i staram się usiąść, bo pamiętam, że kiedy sama leżałam w szpitalu i chirurg stanął nad moim łóżkiem, poczułam się bardzo zagubiona. W tych rozmowach z pacjentem nie możemy też używać specjalistycznego języka, żeby nie stwarzać niepotrzebnego dystansu. To niezrozumienie się może jeszcze potęgować lęki pacjenta. Andrzej Banas / Polska Press To lęki przed procesem umierania czy przed tym, co będzie potem? To lęki przed bólem, przed dolegliwościami, ale też przed tym, co będzie z moimi bliskimi, kiedy mnie zabraknie. Ale żeby to wszystko sobie przepracować, żeby oswoić umieranie, musimy najpierw zaakceptować śmierć. I nasi bliscy muszą ją zaakceptować. A czasem między umierającym pacjentem a jego rodziną tworzy się niewidzialny mur. Jedni przed drugimi boją się przyznać, że zbliża się śmierć. W tym oswajaniu się ze śmiercią nie pomaga to, że ogłosiliśmy: potrafimy walczyć z rakiem. Nie zawsze potrafimy walczyć z rakiem. Nie każdy rak jest wyleczalny. W obliczu choroby walczymy za wszelką cenę, szukamy kolejnych terapii, tak skupiając się na leczeniu, że nie przygotowujemy się na śmierć? Tak. A kiedy już wiadomo, że nic więcej nie da się zrobić, lekarze często w ogóle przestają z chorymi rozmawiać. Nie wiedzą, jak. A my uznajemy, że „przegraliśmy walkę”, a skoro przegraliśmy - byliśmy słabi, ponieśliśmy porażkę. I tu znów wracamy do tego, że śmierć jest tematem tabu. Poprosiłam swoich kolegów, internistów, by zapytali swoich chorych, co sądzą o dobrym umieraniu. A oni popukali się po głowie i powiedzieli: „Czyś ty zwariowała? My chorych nie możemy pytać o śmierć i umieranie, bo przecież by nam z gabinetów pouciekali”. Za to, gdy możliwości terapeutyczne się wyczerpują, lekarze często zbywają pacjentów sloganami: „wszystko w rękach Boga” albo „trzeba mieć nadzieję”. A czym jest nadzieja? Nadzieja, pani redaktor, jest oczekiwaniem, że spotka nas coś dobrego. W przypadku chorych to nie musi być nadzieja na wyzdrowienie, a na jakąś dobrą chwilę, spotkanie, przygodę, która może jeszcze im się przydarzyć. Często pytam moich pacjentów o marzenia. To pewnie moje zboczenie, bo od 15 lat jestem przewodniczącą rady programowej Fundacji Mam Marzenie - spełniamy marzenia chorych dzieci. Ale i dorośli mają marzenia. I z moich obserwacji wynika, że ich spełnienie - już oczekiwanie na ich spełnienie - może poprawić stan pacjenta, choć na krótko. Jakie to są marzenia? W zasadzie nieróżniące się szczególnie od tych dziecięcych. Właściwie ludzie, bez względu na to, czy mają trzy lata, 30 czy 100 - mają podobne marzenia: z kimś chcą się spotkać, gdzieś pojechać, coś przeżyć, coś dostać. Grunt to rozmawiać z pacjentem. A, niestety, teraz istnieje ogromny problem komunikacji między pacjentem a lekarzem. Lekarze, również przez biurokrację, mają na rozmowę z pacjentem coraz mniej czasu. Jest też problem z zaufaniem do lekarzy. Kiedyś to był zawód zaufania publicznego, ufało nam ponad 90 proc. społeczeństwa. Ostatnie badania prof. Czaplińskiego wskazują, że już tylko 46 procent. 40 lat temu, gdy zaczynałam pracę jako anestezjolog, żaden pacjent nie wątpił, że ja chcę dla niego jak najlepiej. W dobie wszechmocnego i wszechwiedzącego doktora Google’a i spraw sądowych wytaczanych lekarzom to się zmienia. Ostatnio moją koleżankę z oddziału paliatywnego oskarżono niemal o morderstwo, o eutanazję, bo powiedziała, że nie ma sensu żywić pacjenta pozajelitowo. A czy należy przedłużać człowiekowi umieranie? To już pytanie filozoficzne. Nie. To jest pytanie praktyczne i odpowiedź też prosta: należy zapytać pacjenta. Rozmawiać z chorym. Jakie cudowne rozmowy o umieraniu można prowadzić z niektórymi pacjentami. Mówię im: możemy zrobić to lub to, ale jeśli zaczął się już czas umierania, to proszę mieć świadomość, że różne terapie przedłużają ten czas. I wielu chorych, jeśli nawiąże się z nimi odpowiednią relację, jest w stanie powiedzieć, jak ma wyglądać ich kres życia. Inna sprawa, że to czasem rodzina, a nie pacjent, naciska na żywienie pozajelitowe lub stosowanie kolejnej terapii, która i tak nie daje szans na wyleczenie ani na poprawę stanu ogólnego. Spotkałam też takie rodziny, które uczciwie mówiły: pani doktor, proszę zrobić tak, żeby babcia lub dziadek żyli do końca miesiąca, bo wtedy przychodzi emerytura. Jak oni potem mogą spojrzeć sobie w lustro?! Ja bym się bała, że jakaś wyższa siła mnie za to pokarze. Żyję dłużej niż pani, jestem więc mniej skłonna do tak ostrych ocen. Ale to zdanie pacjenta, a dopiero w drugiej kolejności rodziny powinno być najważniejsze. Bliscy powinni szanować wolę umierających. I może czasem, zamiast skupiać się na odwlekaniu na siłę momentu śmierci, zdać sobie sprawę, że ważniejsze od tego, kiedy ta śmierć nadejdzie, jest to, jak będzie wyglądać umieranie. Ludziom wierzącym umiera się łatwiej? Z moich doświadczeń wynika, że ewidentnie tak. Sama jestem osobą wątpiącą, choć obcowanie z umierającymi rozwija moją duchowość i budzi nadzieję, że może jednak nie jesteśmy na tym świecie zupełnie sami. Widzę też, że osoby głęboko wierzące lepiej znoszą wszelkie niedogodności choroby, łatwiej akceptują umieranie, nie nalegają na stosowanie procedur niewspółmiernych do sytuacji klinicznej. Odchodzą spokojnie. A czy fakt posiadania dzieci, wnuków ułatwia umieranie? Nie chodzi mi nawet o wymiar praktyczny, żeby mieć kogoś, kto poda szklankę wody albo potrzyma za rękę… Tylko o to, czy zostawiając kogoś na tym świecie, łatwiej jest z niego odchodzić? Tak. Bo patrząc z ewolucyjnego punktu widzenia przekazywanie genów jest w pewnym sensie zapewnieniem sobie nieśmiertelności. Tak. Trudniej odchodzi się osobom, które nie zostawiają na świecie tej cząstki siebie. Sama jestem babcią i widzę, że nadaje to inny wymiar życiu. Pytam mojego małego wnuczka: gdzie są moje geny? I on pokazuje, że tu, że w nim. Geny to jednak przedziwna rzecz - patrzę na swoje wnuki i widzę znajomy grymas twarzy, miny, sposób marszczenia czoła. I to na pewno łagodzi wizję śmierci. Czego żałują umierający? Tego, że nie zdążyli kogoś przeprosić, czegoś wyjaśnić, gdzieś pojechać, czegoś jeszcze spróbować. Że gonili, nie celebrowali chwil, nie potrafili cieszyć się drobnymi i dużymi radościami. Że stawiali na tytuły i pieniądze, a nie na relacje. Że poświęcali czas na zdobywanie kolejnej rzeczy, na przygotowywanie sobie życia tak, żeby było wygodne i dostatnie - a zabrakło czasu na samo życie.
Przed śmiercią pisały do bliskich przerażające SMS-y 19-letnia Denisse z kolei wysłała wiadomość do swojej przyjaciółki. Zrobiła to najprawdopodobniej w ostatnich godzinach życia. Kategoria: Średniowiecze Data publikacji: Autor: Przy tekście pracowali także: Anna Winkler (redaktor) Anna Chłądzyńska (fotoedytor) Pogryzienie przez... trupa. Rąbnięcie głową we framugę. Niepohamowany śmiech po zjedzeniu całej gęsi. Nie brzmi groźnie? A jednak w taki właśnie, z pozoru niewinny, sposób ginęły nawet koronowane głowy. O kogo chodzi i dlaczego ofiar tych i innych, równie absurdalnych wypadków nie udało się uchronić przed śmiercią? Dnia i godziny swojej śmierci nie zna ani prosty poddany, ani władca potężnego imperium. Różnica polega na tym, że jeśli ten pierwszy umrze w głupi sposób, nikt nie będzie o tym pamiętał. Temu drugiemu historycy i potomni wypomną natomiast wszelkie przywary, uznając mało chlubne zejście za przykład działania dziejowej sprawiedliwości. Niezależnie od tego, czy winą za zgon obarczymy ślepy przypadek, czy karzącą dłoń Opatrzności, jedno jest pewne. Pechowców, którzy zakończyli żywot i panowanie w wyniku mniej lub bardziej niezwykłych zdarzeń, w historii nigdy nie brakowało. 7. Śmiertelne ukąszenie Co najmniej kilku władców opuściło ziemski padół w wyniku wyjątkowo niefortunnych pogryzień. Czasem rozumianych metaforycznie, jak w przypadku króla Szkocji, Jakuba II. Zginął on w 1460 roku w trakcie oblężenia angielskiego zamku Roxburgh. Zabiło go… jego ulubione działo. A że nazywał je Lwem, żołnierze żartowali później, że „lew zagryzł swojego pana”. W. Haslehust/nieznany/domena publiczna Król Szkocji Jakub II zginął od „ukąszenia” swojego „lwa” podczas oblężenia zamku Roxburgh. W bardziej dosłowny sposób rozstał się z życiem król Grecji Aleksander I. Monarcha został pogryziony przez małpę, gdy próbował ją oddzielić od psa. Zmarł 25 października 1920 roku, po trzech tygodniach ciężkiej choroby. Najbardziej spektakularne było jednak ukąszenie, które zakończyło w 892 roku karierę Sigurda Potężnego, jarla Orkadów i wuja pierwszego księcia Normandii, Rollona. Zęby wbił w niego… zmarły wróg, przywódca Szkotów. Legenda głosi, że wiking na znak zwycięstwa odciął głowę rywala i przytroczył ją sobie do siodła w charakterze trofeum. W galopie jeden z długich zębów pokonanego wbił się jednak w udo wojownika, wywołując śmiertelne zakażenie. Na wyspach przez wiele lat pamiętano zaś o tym, jak szkocki wódz odgryzł się najeźdźcy. Zobacz również:Najbardziej kuriozalne i makabryczne śmierci wielkich podróżników10 najpopularniejszych bolszewickich wulgaryzmów. Jak przeklinali komuniści? 6. „Szczęśliwy” strzał Czasem przyczyną tragedii bywał po prostu pech. Chyba tak należy ocenić przypadek Karola VIII, który zmarł po uderzeniu głową we framugę. Albo historię Ryszarda Lwie Serce, przez Stevena Runcimana nazwanego „złym synem, złym mężem i złym królem, ale dzielnym i znakomitym żołnierzem”. Angielski władca wyszedł cało z wielu niebezpieczeństw, które czyhały na niego w czasie wyprawy krzyżowej. Zginął już w Europie, wskutek wyjątkowo niefortunnego wypadku podczas oblężenia zamku Châlus-Chabrol. Dosięgła go strzała młodego łucznika. Chłopak celował zapewne w monarszą głowę, ale trafił w nieosłonięty kark. Początkowo wydawało się, że rana nie jest śmiertelna. Zresztą król może nie musiałby umrzeć nawet, gdyby strzelec nie chybił. Jak bowiem piszą w książce „Już nie żyjesz” Cody Cassidy i Paul Doherty, wystarczyłoby, aby strzała ominęła pień mózgu. To on jest przecież odpowiedzialny za podtrzymywanie podstawowych funkcji życiowych: Skutek uszkodzenia jakiejkolwiek innej części mózgu nie jest przesądzony. Mózg jest plastyczny i potrafi delegować zadania do innych, nieuszkodzonych obszarów. Dzieli się także na półkule – prawą i lewą – więc jeśli szkoda ogranicza się do jednej z nich, narząd potrafi znieść naprawdę wiele. Niestety, mimo tak świetnych perspektyw w ranę wdało się zakażenie. I ono już było zabójcze. Mimo wszystko Ryszard powinien był więc tamtego dnia założyć zbroję. School/domena publiczna Ryszarda Lwie Serce zabiła strzała. Łucznik wprawdzie chybił celu, ale rana i tak okazała się śmiertelna… 5. Śmiech do rozpuku Nieumiarkowanie w korzystaniu z doczesnych przyjemności od zawsze było domeną panujących. Niektórzy lubowali się w rozkoszach łoża, inni preferowali rozkosze stołu. Panujący na przełomie XIV i XV wieku król Aragonii Marcin I Ludzki należał do tych ostatnich. Pewnego wieczora na uczcie zjadł on całą pieczoną gęś! Tłusty przysmak okazał się jednak jego ostatnim posiłkiem. Wszystko przez błazna, który po tym, jak władca udał się na odpoczynek do swych komnat, postanowił go rozbawić. Poszło mu tak dobrze, że Marcin dosłownie pękł ze śmiechu. 4. Wielkie żarcie Podobny koniec ponad trzy stulecia później spotkał króla szwedzkiego, Adolfa Fryderyka. Jego ostatni posiłek obejmował górę kawioru, wędzonych ryb i owoców morza, obficie polewanych szampanem. Na deser wchłonął zaś dodatkowo jeszcze 14 porcji semli, czyli ciastek jedzonych tradycyjnie w Szwecji w ostatni dzień karnawału. W końcu żołądek monarchy, obciążony do granic możliwości, nie wytrzymał. – Flickr/lic. CC BY Nadmierna ilość semli razem z olbrzymim obiadem zabiły króla Szwecji. Czy to faktycznie możliwe? Cassidy i Doherty w książce „Już nie żyjesz” twierdzą, że tak. Jama brzuszna ma swój „punkt krytyczny”, co wiemy dzięki pewnemu XIX-wiecznemu szwedzkiemu lekarzowi, Algotowi Key-Åbergowi. Przekonał się on o tym podczas płukania żołądka pacjentowi, który przedawkował opium: Niestety zażywanie narkotyku przez poszkodowanego zahamowało zazwyczaj dobrze działający odruch wymiotny, więc jego brzuch pękł jak balon przepełniony wodą, a pacjent umarł na stole operacyjnym. Zaintrygowany medyk postanowił zbadać sprawę. Po serii eksperymentów na zwłokach doszedł do wniosku, że szczyt możliwości naszych żołądków to cztery litry jedzenia. Warto o tym pamiętać, nakładając sobie kolejną porcję deseru po sutym obiedzie… 3. Zabójcze przysmaki Nie tylko sama ilość jedzenia mogła mieć śmiertelne konsekwencje. Kilku monarchów, choć może w nieco mniej spektakularny sposób, zabiły… ich wyrafinowane upodobania kulinarne. I tak na przykład ulubione danie Henryka I Beauclerka stanowiły minogi. Angielski król kazał je sobie podać pewnego dnia po powrocie z polowania w lasach nieopodal St. Denis. School/domena publiczna Henryk I Beauclerc zapłacił życiem za swoje zamiłowanie do minogów. Wbrew zakazom medyka łakomy koneser nieprzyzwoicie się objadł. W efekcie zapadł w śpiączkę, a niedługo później dostał wysokiej gorączki. 1 grudnia 1134 roku zmarł. Co ciekawe, śmiertelnie zatruł się także lekarz, któremu nakazano wyjąć mózg króla. Ostatecznie dumny i ambitny władca spoczął w Caen obok ojca, Wilhelma Zdobywcy, spreparowany na czas transportu niczym stworzenia, w których tak gustował. 2. Dozgonna… grzeczność Najsłynniejsza śmierć w historii związana z koniecznością realizacji potrzeby fizjologicznej stała się udziałem człowieka, który zapisałby się w dziejach nawet schodząc z tego świata w zwyczajny sposób. Nazywał się Tycho Brahe i był duńskim astronomem epoki odrodzenia. Naukowiec studiował w Niemczech, gdzie zyskał wiedzę, ale stracił w pojedynku część nosa. Po powrocie do Danii przez ponad dwie dekady pracował bez teleskopu, z użyciem instrumentarium własnej konstrukcji. Podważał wprawdzie teorię Kopernika, ale z drugiej strony jego dokonania umożliwiły współpracującemu z nim Johannesowi Keplerowi odkrycie prawidłowości w ruchu planet. Inne bezsensowne śmierci w historii opisują Cody Cassidy i Paul Doherty w książce „Już nie żyjesz”, wydanej nakładem wydawnictwa Znak Horyzont. To właśnie dzięki temu ostatniemu znamy barwne okoliczności śmierci astronoma. Otóż w 1601 roku, na uczcie wydanej przez króla, opił się on piwa. Skutek był do przewidzenia: wkrótce poczuł, że musi udać się do toalety. Etykieta zabraniała jednak odejścia od stołu, jeśli władca nadal przy nim siedział. Dzielny badacz odległych planet postanowił więc wytrzymać. Siedział, aż pękł mu pęcherz. A prascy piwosze do dzisiaj powtarzają, że nie chcą umrzeć jak Brahe – z grzeczności… 1. Tragiczna noc poślubna (inna niż wam się wydaje) Historia zna wiele przykładów okrutnych przywódców, którzy nie dożyli spokojnej starości. Wyjątkowo żenująca śmierć spotkała w 453 roku Attylę, postrach chrześcijańskiego świata, którego imperium rozciągało się od Danii po Bałkany i od Renu aż do Morza Kaspijskiego. Przed „Biczem Bożym” drżały miliony, a zabiło go… zwykłe krwawienie z nosa. Tak przynajmniej głosi jedna z legend o śmierci wodza Hunów. Delacroix/ domena publiczna „Bicz Boży” zmarł z powodu zwykłego krwotoku z nosa. Na ilustracji Attyla na XIX- wiecznym obrazie Eugène’a Delacroix. Ponoć na swoim ślubie z młodą i piękną księżniczką Ildico genialny dowódca najpierw spił się na umór, a później ochoczo zabrał do wypełniania obowiązków małżeńskich. Jednak, jak przekazał rzymski kronikarz Jordanes, zamiast zatonąć w ramionach rozkosznej żony, utopił się we własnej krwi. Według innych podań zabójczy krwotok miał jeszcze bardziej trywialną przyczynę. Otóż Attyla ścigał świeżo upieczoną pannę młodą dookoła namiotu i… wyrżnął głową prosto w słupek. Bibliografia: Agnieszka Bukowczan-Rzeszut, Barbara Faron, Siedem śmierci. Jak umierano w dawnych wiekach, Astra 2017. Cody Cassidy, Paul Doherty, Już nie żyjesz, Znak Horyzont 2018. Dan Jones, Plantageneci. Waleczni królowie, twórcy Anglii, Astra 2014. Norman Davies, Wyspy. Historia, Znak 2003. Steven Runciman, Dzieje wypraw krzyżowych, t. III, PIW 1998. Agnieszka Bukowczan-Rzeszut, Król, który wolał panów. Czy romans z pięknym rycerzem doprowadził go do upadku?, Sprawdź, gdzie kupić „Już nie żyjesz”: Zobacz również
Był Matysek chłop przed laty, Jak drugiego nie znajdziecie, I przystojny i bogaty I szczęśliwy na tym świecie. Krasawica, cud dziewoja, Zakochała się w nim skrycie. „Mój Matysku, jestem twoja, Będę twoja całe życie!” Lecz ktoś inny sypnął grosza, I wzajemność dziewki zyskał. A Matysek wziął odkosza; Przyszła kreska na
Ustalenie, że nasz Bliski umiera jest niezwykle istotne. Ważne, by Chory mógł przekazać informacje o swoich preferencjach dotyczących dalszego postępowania. Umieranie to też czas, w którym należy zapewnić szerokie wsparcie nawet personel medyczny – lekarze czy pielęgniarki mają problemy z określeniem, iż faktycznie Pacjenci zbliżającą się śmierć można przewidzieć?Wiadomo, że zły stan zdrowia stanowi istotny czynnik limitujący przeżycie Chorych. Jeśli kondycja Chorego jest zła, przeżycie to zwykle będzie krótsze niż 90 dni. Istnieje jednak zespół cech i objawów poprzedzających śmierć o kilka dni czy godzin. W związku z tym powinno się o nich informować Pacjentów i Ich Bliskich. Jednak aż 55 % Bliskich osób umierających podaje, że nie uzyskało informacji od personelu medycznego opiekującego się Chorym, o jego zbliżającej się są objawy zbliżającej się śmierci?Pogorszenie się stanu zdrowia – postępujące osłabienie i wyczerpanie organizmu. Pacjent wymaga wsparcia w wykonywaniu codziennych czynności – spożywania posiłków, pielęgnacji czy załatwiania potrzeb fizjologicznych;Postępujące wyniszczenie organizmu ze spadkiem masy ciała;Nasilenie senności – wydłużenie okresu, kiedy Chory śpi, spędzanie we śnie większej części doby;Spadek zainteresowania Chorego tym, co dzieje się wokół;Spadek ilości przyjmowanych płynów i pokarmów;Trudności z przyjmowaniem nawet leków;Nasilenie objawów bólowych. Umieranie: cztery najważniejsze objawySpośród tych wszystkich objawów cztery mają bardzo istotne znaczenie. Są to:Nieopuszczanie łóżka;Stan przedśpiączkowy;Możliwość przyjmowania jedynie małych łyków płynów;Niemożność przyjmowania tabletek dwa, spośród tych czterech, wystąpią, prawdopodobnie Chory nie przeżyje dłużej niż dwa dni. Umieranie a niepokojące dolegliwości bóloweWśród objawów zgłaszanych przez Chorych w ostatnich dnia i godzinach ich życia najbardziej niepokojące są dolegliwości bólowe. Często Pacjenci nie są w stanie dobrze wyrazić tego bólu. Trudniej też dobrać leczenie przeciwbólowe – lekarz ma niewiele czasu na jego intensyfikowanie. Na podkreślenie zasługuje również fakt, iż podawanie silnych leków przeciwbólowych, głównie opioidów niesie ze sobą zagrożenia natury etycznej. Pojawia się bowiem problem sedowania Pacjenta (to takie działanie, dzięki któremu Chory nie odczuwa bólu, ale zabieramy mu też możliwość komunikacji z rodziną, świadomości). Duszność Częstym objawem, występującym u Chorych jest nasilająca się duszność. Pacjent jest pobudzony. Przy spadku ilości tlenu w organizmie wymaga podłączenia koncentratora tlenu w warunkach domowych. Pojawia się również upośledzenie funkcjonowania ośrodka oddechowego. Rzężenie przedśmiertneWystępuje rzadziej niż się o nim mówi. Pojawia się u ok. połowy Chorych, poprzedzając śmierć. Wtedy to dochodzi do utrudnionego odkrztuszania zalegającej wydzieliny z dróg oddechowych. Narasta osłabienie mięśni gardła, krtani i tchawicy. Efektem tego jest występowanie charakterystycznego dźwięku. Rzężenie nie ma wielkiego znaczenia dla samego Pacjenta. Jest jednak bardzo przykre dla Członków Rodziny, czy osób zgromadzonych wokół umierającego Chorego. Dość często można zmniejszyć nasilenie tych objawów, stosując odpowiednie leczenie. O podanie leków decyduje lekarz. Można również działać objawowo, wykonując czynności manualne: Należy co jakiś czas obracać Chorego;Trzeba odpowiednio układać go pozycji wysokiej lub półwysokiej. Warto również zadbać o zachowanie odpowiedniej temperatury otoczenia i wilgotności a niepokójOstatnim z istotnych objawów, o których należy wspomnieć jest niepokój. Pojawia się on nawet na kilka tygodni przed śmiercią. Niepokój występuje u około 85% Chorych zbliżających się do okresu umierania. Wymaga przede wszystkim wsparcia psychologicznego i emocjonalnego. Można również stosować odpowiednie leczenie (leki uspokajające, przeciwlękowe). Lekarz z hospicjum domowego z pewnością pomoże Pacjentowi odpowiednio je dobrać. Warto zwrócić również uwagę na tzw. pobudzenie przedśmiertne. Często jest ono odczytywane przez rodzinę jako objaw pozytywny. Niestety nierzadko ma ono związek z samym procesem agonii i poprzedza śmierć. Ten artykuł był pomocny? Masz pytania lub wątpliwości. Zachęcam do pozostawienia swojego adresu e-mail – pomogę Ci w prowadzeniu opieki w warunkach domowych i powiadomię Cię o kolejnych tekstach na tym blogu. LiteraturaWpis powstał w oparciu o następujące źródła:End of life issues, N. Sykes, European Journal of Cancer, 2008, 44: 1157-1162Czytaj takżeUmieranie zależy od płciKrzyki i przekleństwa czy cisza? Czym jest dobre umieranie?

24 godziny przed śmiercią. Wybór momentu śmierci. Proces umierania, o ile nie jest nagły, zwykle postępuje powoli. Pierwsze objawy umierania mogą pojawić się na kilka tygodni przed śmiercią. Gdy ciało umiera, wszystkie zachodzące w nim procesy zaczynają zwalniać. Serce bije odrobinę wolniej, przez co mniej krwi dociera do

nawroce sie przed śmiercią Autor Wiadomość Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią O! To już nie mamy wolnej woli? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 16:24 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Mamy, chodzi o to że mając wolną wolę można wybrać zjedzenie jabłka _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 Cz sty 17, 2013 16:41 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Uff, bo już myślałem, że odleciałeś Ale dopóki jabłka nie zeżorli, to był Raj ze wszystkimi przymiotami - brakiem zła i wolną wolą. Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po problemie. Nie potrafił przekonać ich, że ów bunt jest głupi i niewłaściwy? To kluczowe pytanie, więc proszę o odpowiedź na nie. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 17:36 Ukasz Dołączył(a): N kwi 29, 2012 20:38Posty: 124 Re: nawroce sie przed śmiercią Cytuj:Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po nadal, gdyby tamci nie dali się wyrolować szatanowi. To oni schrzanili sprawę i to tylko ich wina. _________________Zatem się nie ukryje, kto mówi niegodziwie,i nie ominie go karząca sprawiedliwość - Mdr 1,8 Cz sty 17, 2013 20:36 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią No cóż - skoro Bóg stworzył nas tak nieodpornych na kuszenie, do może tylko sam siebie winić...No i skoro sam stworzył Szatana ze skłonnością do buntu - to znowu siebie powinien piekłem straszyć na fuszerkę, a nie nas... _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 20:42 Haniask Dołączył(a): Pn gru 03, 2012 21:45Posty: 45Lokalizacja: Rzeszów, Podkarpackie Re: nawroce sie przed śmiercią Ukasz napisał(a):Cytuj:Gdyby tylko Bóg przyłożył się do procesu wychowawczego Adama i Ewy - byłoby tak nadal i po nadal, gdyby tamci nie dali się wyrolować szatanowi. To oni schrzanili sprawę i to tylko ich jak dobrze, że wy byście się nie skusili. Taki owoc z zakazanego drzewa je każdy z nas każdego dnia. Cz sty 17, 2013 21:13 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Podobno tak. Każdy z nas prawie codziennie przegrywa pojedynki z szatanem. Nie mamy z nim dużych szans - takimi słabymi stworzył nas Bóg i takim mocnym stworzył Szatana. No więc czemu nas za to karze? Ani to miłosierne, ani sprawiedliwe. Do tego, gdyby chciał, w każdej chwili może to zmienić. Ale nie zmienia, więc chyba mu status quo pasuje. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 21:23 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Jeśli chodzi o szatana: _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 Cz sty 17, 2013 21:30 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Raz: a jeśli chodzi o całą resztę: masz coś do powiedzenia, czy za dwa miesiące znów się zdziwisz, czemu ten temat wyciągam skoro Ty przecież udowodniłeś czarno na białym, że nia mam racji? Dwa: jakoś średnio mam ochotę na oglądanie grubo ponad godzinnego filmu nie wiadomo nawet czy na temat. Jeśli jest tam coś relewantnego - opisz własnymi słowami. _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 22:16 Ramoll Dołączył(a): Wt maja 25, 2010 15:10Posty: 40Lokalizacja: duża wieś na Manhatanie Re: nawroce sie przed śmiercią jumik napisał(a):Jeśli drzewo z biegiem lat coraz bardziej przechyla się w jedną stronę, to chociażby chciało pod koniec w jednym momencie odwrócić się w drugą stronę, to raczej nie zdoła, a podczas wycinki upadnie w stronę, w którą przechylało się od lat. Obyśmy nie byli jak takie drzewo, bo bez cudu nie damy rady się nawrócić..Bardzo ładne i konkretne porównanie. Widać, że zstąpiła łaska Ducha Świętego. Cz sty 17, 2013 23:01 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Zstąpiła i nie chce na nowo wstąpić!Czyli tez lepiej nie pochylać się tak tylko w stronę dobra, czy tak? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) Cz sty 17, 2013 23:15 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią Acro napisał(a):Raz: a jeśli chodzi o całą resztę: masz coś do powiedzenia, czy za dwa miesiące znów się zdziwisz, czemu ten temat wyciągam skoro Ty przecież udowodniłeś czarno na białym, że nia mam racji? Dwa: jakoś średnio mam ochotę na oglądanie grubo ponad godzinnego filmu nie wiadomo nawet czy na temat. Jeśli jest tam coś relewantnego - opisz własnymi że nie chcesz rozumieć, bo nawet nie chce Ci się obejrzeć filmu, a tylko latami bawisz się paradoksem gimnazjalisty. _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 So sty 19, 2013 9:11 Lurker Dołączył(a): Pt cze 15, 2012 21:23Posty: 3341 Re: nawroce sie przed śmiercią Mnie też się nie chce. Naprawdę nie mógłbyś streścić...? _________________In my spirit lies my faithStronger than love and with me it will beFor So sty 19, 2013 10:35 Andy72 Dołączył(a): N sie 07, 2011 18:17Posty: 8435 Re: nawroce sie przed śmiercią To może chociaż posłuchaj od 6'20 - "Te duchy niebieskie zostały poddane próbie miłości... poszło o człowieka" _________________Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z Krzyża Pana naszego Jezusa 6:14 So sty 19, 2013 11:22 Acro Dołączył(a): N paź 04, 2009 17:07Posty: 4195 Re: nawroce sie przed śmiercią Andy, nie przeginaj!1. Ten film trwa 1h 20 min! Ty myślisz, że młodość na loterii wygrałem i mogę ją spędzić oglądając nudne filmy?!2. Do tego wątpię, czy jest na temat. Dlaczego? Bo dotychczas nie utrzymałeś się wątku dłużej niż przez dwa posty, potem uciekasz w Poza tym, dyskutuję z Tobą, a nie z kinematografią światową - jeśli uważasz, że jest tam coś, czym możesz się posłużyć - wal śmiało!4. Nie używaj słów, jeśli ich nie rozumiesz. Już Ci raz tłumaczyłem, widzę, że nie dotarło. To, co przedstawiam, to LOGICZNA SPRZECZNOŚĆ, a nie PARADOKS. 5. I na koniec - porzuciłeś wyżej masę wątków bez komentarza- czy mam rozumieć, że się tam ze mną zgodziłeś? Np, że Bóg, gdyby chciał, przekonałby Adama &Ewę aby nie jedli jabłka i to byłby objaw prawdziwego miłosierdzia, bo ochroniłby w ten prosty sposób ich i ich potomstwo od cierpień za życia i piekła/czyścca po śmierci? _________________Religia to para kul potrzebnych jedynie tym, którzy mają słabe nogi (Denis Diderot) So sty 19, 2013 11:33 Wyświetl posty nie starsze niż: Sortuj wg Nie możesz rozpoczynać nowych wątkówNie możesz odpowiadać w wątkachNie możesz edytować swoich postówNie możesz usuwać swoich postówNie możesz dodawać załączników

1 łyżka miodu. Składniki mieszamy ze sobą a następnie nakładamy na twarz. Trzymamy 10 minut po czym zmywamy ciepłą wodą. Miód ma działanie antybakteryjne, dlatego świetnie nadaje się do oczyszczenia twarzy. Soda dodatkowo złuszcza naskórek. 2. Maseczka ściągająca z cytryną.
Zawsze to samo, ten sam moment, kiedy nagle odczuwam konieczność wyboru, czy kreska lub plama bliższe fotograficznej ścisłości, czy kreska lub plama wyrażające samo przeżycie, które chcę przekazać; jednocześnie dziwi mnie, że decydujące zaczepienie o pejzaż to nie pierwsze spojrzenie, nieraz nawet dość obojętne, ale spojrzenie z ołówkiem w ręku, rysunek zrobiony na gorąco chwilę potem. Ze wszystkimi wadami pośpiechu – to ten rysunek pozostaje dla mnie jedynym świadectwem, punktem wyjścia, z którego buduję płótno. Więc nie natura, ale moje błyskawiczne przeżycie natury wiąże mnie z CzapskiJednocześnie kontynuując nasze liczne rozmowy na temat rysunku oraz malarstwa i nawiązując do nich, ale nie tylko, chciałbym wyrazić, jak bardzo Józef Czapski pomógł mi poszerzyć, pogłębić i wzbogacić moje postrzeganie świata. Co więcej, pozwolił mi również usunąć liczne przeszkody, które stoją na drodze do twórczości malarskiej. Czapski jako człowiek, poprzez swojej zachowania, poprzez swoją nieskazitelną etykę i umiłowanie życia, w którym jest miejsce zarówno na radość, jak i tragizm, pokazał mi, czym może być „prawdziwe życie” istoty ludzkiej. Jego egzystencja dokonywała się na wszystkich możliwych poziomach, od śmiechu aż po łzy, od delikatnej kruchości po odwagę, a jednocześnie on sam zawsze i w pełni potrafił wywiązać się ze spoczywającej na nim odpowiedzialności kończąc tę przedmowę, nie mogę pominąć jego siostry Marii, która przed śmiercią dała mi swoje błogosławieństwo, prosząc, bym czuwał nad jej bratem, ale również i nad tym, co stanie się z jego obrazami. Dzięki niej mogłem zrozumieć, na czym polega bezwarunkowa rodzinna troska, gotowa obdarzyć zaufaniem osobę prawie nieznaną, jaką wówczas dla niej drógPrzez wiele stuleci formy ekspresji artystycznej stale ewoluowały, wzbogacając się dzięki nowym ideom, ale także dzięki sposobom, w jaki te idee były wykorzystywane w różnych zakątkach świata przez inne Zachodzie, na przełomie XIX i XX w. jako swoiste echo rewolucji francuskiej, w sztuce pojawiały się bardziej lub mniej gwałtowne próby zerwania z przeszłością. Najpierw odnosiły się one do formy i stosowanych technik, potem, co nieuniknione, dotknęły treści, wizji i podejmowanej tematyki. I tak np. twórcy, którzy uprawiali malarstwo, odkryli, że jest ono samo w sobie ważniejsze od przedstawianego tematu. To czas impresjonistów, potem postimpresjonistów oraz artystów innych kierunków, które się pojawiły. Początki malarstwa Józefa Czapskiego sytuują się dokładnie na tym skrzyżowaniu różnych dróg. Czapski jako praktyk staje się również teoretykiem malarstwa, ale także rzecznikiem grupy nazywanej kapistami. Ich hasło przewodnie brzmiało peinture peinture, co oznaczało malarstwo, które buntuje się przeciwko tradycji i historycznemu akademizmowi. Ich wizja malarstwa była równie oddalona od symbolizmu jak rodzący się wówczas abstrakcjonizm. Odniesień dla nowego kierunku należało szukać w malarstwie francuskim, w szczególności u takich twórców jak Cézanne, Matisse, ale też u Pierre’a Bonnarda, który był przyjacielem Józefa Pankiewicza. Mniej więcej w tym samym czasie artyści najbardziej rewolucyjni znaleźli się w awangardzie opowiadającej się za ideą nieodwracalnej abstrakcji. Kazimierz Malewicz, który wraz ze swoim „suprematyzmem” stał się jednym z głównych teoretyków tego kierunku, zaproponował jako teoretyk nową malarską „ontologię”. Spośród tekstów prezentujących jego głęboką refleksję nad sztuką, tytułem przykładu przytoczę kilka zdań: „Nasze dzieło uniesiemy ku nowemu i przyszłemu. Nie żyjemy w muzeach. Nasza droga leży w przestrzeni, a nie w walizce przeżytego” (K. Malewicz, O Muzee, „Iskusstvo Komuny” 1919, nr 12, s. 2, cyt. za: A. Turowski, Muzea kultury artystycznej, „Artium Quaestiones” 1983, nr 2, s. 95).Słowa te są, niczym odległe echo, zadziwiająco bliskie słowom Eklezjasty: „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie; więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem. Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: »Patrz, to coś nowego« – to przecież istniało to już dawno w czasach, które były przed nami” (Koh 1, 9–10).Z jednej więc strony Malewicz obiecuje nam nadejście nowej sztuki w nowym świecie, ważniejsze; jakimś początkiem wieczności albo przynajmniej strzępem mówiąc i trawestując potoczne określenie, zgodnie z którym: nieważne co, ważne, żeby sponiewierało, dodałbym jeszcze: nieważne są technika i temat, ważne, żeby powstało dzieło. A więc żeby powstał obraz, który niczym szala na wadze, wychodząc od intelektu, osuwa się w realność; bez względu na czas; dzieło żywe już wcześniej, jest żywe i dzisiaj, ale z pewnością będzie żywe również wielu twórców powiedziało już przede mną, że nikt nie wie, jak stworzyć Arcydzieło, mogę stwierdzić, że Arcydzieła ludzkości, w szczególności w malarstwie, są dziełami, które dosięgają formy ponadczasowości poprzez ustawiczność odczuwania. Tyle że samo spojrzenie artysty nie wystarcza, nie bardziej w każdym razie niż technika, jego talent czy tematyka, jaką podejmuje. Nie! Tak dziwne i anachroniczne, jak może się to nam dzisiaj wydawać, najlepszymi wektorami, które pozwalają przejść do ponadczasowości, są natura i jednak mówię o modlitwie, to nie w sensie religijnego dogmatu, lecz bardziej w znaczeniu pewnego stanu duszy lub duchowego nastawienia. Jako czymś w rodzaju poetyckiego uniesienia tak, jak rozumiał ją pisarz Georges Haldas. Ów stan kontemplacji sprzyja utożsamianiu się z istotą tematów podejmowanych w malarstwie. Sam Czapski kładł zawsze duży nacisk na to, żeby w sztuce poświęcić się z pokorą studiowaniu natury. Świadczą o tym choćby jego liczne martwe natury. Czy będzie to biała chusta leżąca obok dwóch zielonych jabłek, mały czarny nocny stolik w fiołkowym odcieniu – nieistotny jest codzienny, by nie rzec: banalny, charakter tematu, gdyż cały wszechświat i tak jest przed moimi oczami, jak zwykł mawiać. Szok emocjonalny niczym lampa błyskowaKiedy widzę obraz Czapskiego, nie mogę powstrzymać się od myślenia o człowieku, którego poznałem. W moim rozumieniu człowiek i jego dzieło są ze sobą nierozerwalnie związane, jedno wyjaśnia drugie; działa to w obie strony. Jest więc całkiem logiczne, że chwile spędzone z Józefem Czapskim, z jego malarstwem i wzajemne dzielenie się z nim pytaniami i refleksjami, wszystko to razem wzbogaciło moje doświadczenie. Od tamtej pory mój sposób widzenia i pojmowania twórczości malarskiej bardzo się zmienił. Jeśli dodam do tego jeszcze wkład, jaki stanowi moja codzienna praca artysty uprawiającego sztuki wizualne, to zdaję sobie sprawę, nie bez zdziwienia, że mój sposób postrzegania doprowadził mnie bardzo blisko takiego pojmowania sztuki, jakie proponuje Joanna Pollakówna. Jak mi się wydaje, ważne jest, że dochodzimy do takich samych wniosków, chociaż podążaliśmy do nich różnymi moją analizę, podążając za kolejnymi odkryciami dokonywanymi instynktownie i wynikającymi z uprawiania przeze mnie rysunku i malarstwa. W przypadku Joanny Pollakówny natomiast droga opierała się na zgłębianiu historii sztuki i na jej własnych przemyśleniach. Chciałbym tu, na wzmocnienie mojej tezy, przytoczyć kilka wyrwanych zdań zaczerpniętych z tekstów o Czapskim, zamieszczonych w jej eseju Malarstwo i życie: „Koncepcja sztuki jako intuicji metafizycznej…, Idea sztuki scalającej, sztuki jako zawłaszczenia wieczności…, Pełna powagi religijność i moralny imperatyw uczestnictwa w dzianiu się historii…, Przekroczenie – skok w wyższy region duchowy, Próba sięgnięcia – w działaniu (poprzez malarstwo) – w wymiar religijny” (w: J. Pollakówna, Czapski, Warszawa 1993, s. 5, 6, 10, 11).Wszystko to pozwala mi stwierdzić, że kiedy Józef Czapski malował naturę, ale również drobne i wieczne zarazem rzeczy tego świata i życia, czynił to żarliwie i z najgłębszym przekonaniem, iż daje z siebie to, co najlepsze. I właśnie droga w pełni afirmowanej egzystencji stanowiła dla niego klucz pozwalający przekroczyć realność, niezależnie od tego, czy była ona piękna, radosna, smutna czy brutalna, lecz zawsze odbywało się to poprzez gloryfikację historycy sztuki utrzymują, że Czapskiego cechowało spojrzenie właściwe fotografowi i że jego malarstwo wykorzystuje owo szczególne kadrowanie, jakie umożliwiła właśnie fotografia. Przykład Pierre’a Bonnarda, jakże często przywoływany, może wydawać się jak najbardziej zasadny, chociaż u Czapskiego proces ten tak naprawdę charakteryzuje się zupełnie czymś innym. Otóż Bonnard malował swoje obrazy na ogromnych płótnach, z których następnie wycinał kawałki, żeby uzyskać niezwykłe, oryginalne, a w każdym razie zgodne z jego życzeniem kadrowanie. Inaczej rzecz się ma w przypadku moim odczuciu niektóre sceny z życia codziennego wywoływały u niego emocjonalny szok podobny do działania lampy błyskowej w aparacie mu na jak najwierniejszym zachowaniu precyzyjnego obrazu tego doznania. Doznania uruchomionego najczęściej, żeby nie powiedzieć, że zawsze, dzięki połączeniu kolorów. I tak się dziwnie składa, że plama ciemnej czerwieni kadmowej to żakiet, w który ubrana jest dosyć tęga kobieta, a za nią, w tle, rozciąga się turkusowa tkanina w odcieniu jasnego kobaltu; i że białe ślady, nierównomiernie rozrzucone na zielono-szmaragdowym dywanie, to krowy z Charolais. Tak, łatwiej teraz zrozumieć, że u Czapskiego to kolory determinują nazwy przedmiotów i istot, a nie sposób natychmiastowy, migawkowy rzucał w pewnym momentach na papier szkic, który czasami wzmacniał kolorową kredką lub akwarelą. Ten szkic zaś zawierał istotę jego doznania; było to czymś w rodzaju pamięci, zasadniczego punktu wyjścia do potencjalnego obrazu. Lecz przede wszystkim – mawiał – niczego nie należało zmieniać, dodawać czy poprawiać; nie wolno dążyć świadomie do obiektywizowania realności tematu. Jedynie to, co zanotowane w rysunku, zawiera ujście dla doznania. W konsekwencji takiej właśnie postawy artystycznej i duchowej w jego obrazach zrodziły się ucięte głowy i pojawiło się zaskakujące kadrowanie. Fotografia nie jest w żadnym stopniu odpowiedzialna za takie podejście kompozycyjne, gdyż podążała zupełnie inną drogą. On natomiast, jako artysta, nie zboczył ani trochę ze swojej ścieżki, żeby wykadrować scenę w sposób bardziej klasyczny i odsłaniająca wnętrzeNa przestrzeni tych wielu lat, przez które trwała nasza przyjaźń, niejednokrotnie zdarzało mi się obserwować go, patrzeć, jak rysuje. Trzymając w jednej ręce zeszyt z prowadzonymi codziennie zapiskami, rysując i pisząc drugą ręką, lekko wychylony do przodu, sprawiał wrażenie, jakby chciał wniknąć w panoramę. Pewnego dnia, na wprost pejzażu widzianego z balkonu w Chexbres – pejzażu dzisiaj wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO – rysował szybko Jezioro Lemańskie rozpostarte u stóp schodzących tarasami winnic, nad którymi wznoszą się, po drugiej stronie, już we Francji, góry Sabaudii. Kilka poziomych kresek oddawało równą i gładką taflę wody. Bardziej chropowata aniżeli falista linia, wyznaczała granicę górskich wzniesień. Na przecięciu tych dwóch elementów ścierały się horyzontalna materialność i duchowa wertykalność. Zorientowałem się, że Czapski prawie nigdy nie patrzył na swój rysunek; jedynie jego ręka, która stała się autonomiczna, poruszała się po kartce. I znowu wydawało się, że wchodzi w kontakt ze swoimi emocjami. Odwracając głowę w lewą stronę, w kierunku Valais, tam gdzie Rodan wlewa się do Jeziora Genewskiego, nagle przywołał mnie do siebie: „Spójrz – powiedział – na tę białą chmurę, która nonszalancko rozciąga się i kładzie na górskich wzgórzach”. Potem zaś, spoglądając w prawą stronę, w kierunku Evian i dalej jeszcze w stronę Genewy, rozciągały się inne chmury, zupełnie czarne, czarne od deszczu. Podobnie jego ręka, niczym rozszalały sejsmograf, zamalowywała na czarno coraz bardziej złowrogie niebo. Siedziałem tuż obok niego, on tymczasem wciąż stał. Miałem wrażenie, że odrywa się od ziemi, unosząc w przestworzach, ledwie powstrzymywany na ziemi ręką zakorzenioną w zawsze jednak tak było; z wiekiem rozwijała się u niego zdradliwa postać ślepoty, zmuszając go do skierowania spojrzenia w głąb samego siebie. Pierwsze oznaki choroby prawdopodobnie pojawiły się właśnie w Chexbres. Następnego ranka po wernisażu wystawy jego obrazów, z jakiegoś wyjątkowego powodu, którego już nie jestem w stanie sobie przypomnieć, Tuta (Antonina Niemojewska), kuzynka Józefa, Barbara i ja postanowiliśmy otworzyć butelkę białego wina pochodzącego z winnicy z naszego regionu. Wino nadawało się wręcz idealnie na aperitif. Czapski musiał nas usłyszeć, ponieważ on także zażyczył sobie kieliszek tego nektaru, żeby przyłączyć się do naszej zabawy. Mając raczej impulsywny charakter, mogę stwierdzić, że nie posiadał większego obeznania ani też żadnej wiedzy, jeśli chodzi o wino i jego tajemnice. Postąpił więc zgodnie ze swoim zwyczajem i wypił napój pośpiesznie, na dwa razy. Po czym, z zadowoleniem na twarzy, wrócił z powrotem, by zająć miejsce na kanapie, naprzeciw dużego kominka w salonie. Kominka, którego obudowa była w całości otulona liśćmi potężnego i zachłannego po południu przyznał mi się, że zaniepokoił się, iż nie jest w stanie narysować ażurowych liści tej rośliny. Było to spowodowane – jak przypuszczał – nieoczekiwanymi skutkami działania niewielkiej przecież ilości wypitego białego wina. Zatem to alkohol miał sprawić, że nagle przestał widzieć wszystko wyraźnie i ostro. Nikt w tym momencie, ani on, ani ja (jako że podchodziłem do tego nad wyraz sceptycznie ze względu na znikomą ilość podanego alkoholu), nie mógł wówczas przypuszczać, że były to zapewne pierwsze wyraźne oznaki choroby, która nieuchronnie doprowadzić go miała do później, podczas kolejnej wystawy i przy okazji następnej wizyty w Chexbres, dowiedzieliśmy się o postępującej chorobie. Stało się to, jeśli dobrze pamiętam, na początku wiosny, gdyż na drzewach nie było jeszcze liści. O tej porze roku na zewnątrz w słońcu może być całkiem przyjemnie; dlatego właśnie Józef Czapski siedział tego dnia na tarasie, na szezlongu, mając przed sobą Jezioro Lemańskie i góry Sabaudii. Był mocno opatulony w koc z brązowej wełny, a na szyi miał zawiązany szal w szkarłatnoczerwonym kolorze, który poprzedniego dnia podarowała mu jakaś wielbicielka świadoma, jak bardzo zdradliwe mogą być u nas przeciągi. Mimo uporczywych pieszczot nadal jeszcze bladego słońca powietrze wciąż było bardzo rześkie; dlatego drzwi na zewnątrz pozostawały zamknięte. No cóż, nie do końca… dlatego że albo pies chciał wejść, albo dzieci miały ochotę wyjść, a pięć minut później odbywał się manewr odwrotny: to pies wychodził, a dzieci wracały do środka. Poprosiliśmy więc dzieci, żeby się nieco uspokoiły, otworzyliśmy przy tym drzwi, żeby wpuścić do domu psa… Jednym słowem, miał miejsce bezustanny ruch, tam i z powrotem. W pewnej chwili kiedy Nathalie, nasza córka – myślę, że to była ona – przeszła po raz nie wiadomo już który z tarasu do domu, oznajmiła mi nagle: „Tato! Musisz przyjść i zobaczyć; to okropne, myślę że Józef naprawdę oślepł. Rysuje jezioro i góry, ale na papierze są tylko bohomazy z linii, które się przecinają i krzyżują. Zupełnie jak kłębek poskręcanych nici”. Zaniepokojony, wyszedłem cichutko na palcach, żeby nie przeszkadzać artyście jeszcze bardziej. Ponad jego ramieniem patrzyłem na powstający rysunek. Rzeczywiście, moim oczom ukazały się poprzerywane kreski, przecinające się na pierwszy rzut oka bez powodu, krzywizny, linie, które się wyginały, jakby gestykulując, raz to schorowane, kiedy indziej znowu mocne, lecz zawsze pełne rozpaczy. Chwilami jakiś wstrząs wydawał się chcieć zawładnąć rysunkiem, po czym pojawiała się jakaś wątpliwa trajektoria, bez początku i jeziorem, górami i jego spojrzeniem na pierwszym planie wznosiło się drzewo. I to ono właśnie, torturowane drzewo wiśni, było tematem rysunku Czapskiego, a nie reszta pejzażu. Od razu pojąłem pomyłkę mojej córki, która jak najbardziej zasadnie przypuszczała, jak każdy inny, widząc przed sobą ten ogromny, jedyny w swoim rodzaju spektakl w postaci jeziora i gór, że żadnemu artyście nie przyszedłby do głowy tak filuterny pomysł, by poświęcić uwagę jakiemuś innemu, znacznie bardziej banalnemu, przynajmniej pozornie, obiektowi. Tym bardziej że powstający rysunek Czapskiego nie miał nic wspólnego z racjonalnym, kartezjańskim sposobem postępowania, który polegałby na rozpoczęciu szkicu od podstawy, to znaczy od pnia drzewa, potem na przejściu do namalowania gałęzi, a więc posuwania się w kierunku, w jakim owe gałęzie rosną, co pozwoliłoby „odczytać” rysunek jako symbol. Albo też, rozpoczynając od wyznaczenia górnej granicy utworzonej przez koronę gałęzi, zejść następnie aż do pnia i zakończyć rysunek na poziomie ziemi. Ale nic z tych rzeczy! Artysta szkicował końce gałęzi, chwytane trochę łapczywie, jakby na zasadzie przypadku, w przestrzeni, i nie sposób było, na tym etapie powstawania rysunku, uchwycić istoty tematu, który dopiero miał się dnia miałem niezwykłe wprost szczęście, obserwując Czapskiego, gdyż mogłem zrozumieć, jak funkcjonuje jego wnętrze. Na moich oczach równoległe pierwotnie kreski łączyły się, przeobrażając w gałęzie. A same gałęzie, jakby cudem, łączyły się z pniem; po czym nagle, ale już na samym końcu, piękny rysunek wiśniowego drzewa wypełnił całą kartkę papieru. „Logiczne” spojrzenie Czapskiego poddawało się jedynie doznaniu wywołanemu krzywizną, przecięciem, wybrzuszeniem, zapowiedzią nachylenia, wszystkimi formami i odczuciami, jakich zaznała egzystencja „tego właśnie, a nie innego” wiśniowego u Józefa Czapskiego nie polega na tym, że na rysunku wiśnia (czy jakikolwiek inny obiekt) jest prawdziwsza niż w naturze i że to drzewo mogłoby urodzić wiśnie. Nie! Cudem jest to, że potrafił tchnąć życie w serce swych rysunków i obrazów. Dzieło stworzone przez Józefa Czapskiego pozostaje czymś żywym, autonomicznym, czymś, co zawsze, na naszych oczach, odradza się, ewoluuje i towarzyszy nam niczym czyjaś przyjazna i serdeczna zakamarkach mej pamięci, pomimo upływu lat, obraz Józefa Czapskiego jest wciąż tożsamy z moim widzeniem jego malarstwa, które nadal jawi mi się jako nieuchwytne, ponadczasowe, pozostające poza wszelakimi modami i trwale wpisujące się w ludzką oraz powaga dzieckaMówił nam, że jego siostra zachwycała się w dzieciństwie różnokolorowymi plamami na nosie pewnego pana, który ich odwiedzał, a Czapski przywoływał ten przykład i w ten sposób wyrażał swoją artystyczną wizję, zgodnie z którą piękna nie można redukować do intelektualnego konceptu. Szukać należy go we wszystkich odmianach rzeczywistości: w wymiarze konceptualnym, społecznym, mentalnym, etycznym, psychicznym i duchowym; a zwłaszcza na tych poziomach, które są najmniej politycznie poprawne. W obszarach, w których jedynie dzieci, istoty czyste i kreatywne, potrafią dostrzec fascynującą i tajemniczą prawdę. Na najmniejszą uwagę nie zasługują ani barani zachwyt, ani mieniące się niczym błyskotki nowości, nie bardziej zresztą niż pejzaże w rodzaju „widokówki” z miejsc, które wszyscy fotografują. Powszechnie przyjęte sztampy i klisze wykorzystane już przez wszystkie niewidzące spojrzenia, dające życie temu, co Czapski nazywał joli-joli. Różnica między pięknem i joli-joli wynika z immanencji. Piękno nigdy się nie starzeje, podczas gdy joli-joli rozmywa się w czasie, tak samo jak kostka cukru rozpuszcza się w żarliwością przekonań, coraz mocniej utwierdzając się w swej wizji, dzięki zawsze uczciwemu jej pojmowaniu, ale również dzięki sympatii, jaka emanowała z jego osoby – wszystko razem sprawiało, że siła perswazji Czapskiego była niezwyciężona. Zadziwiające jest, że nikt, o ile mi wiadomo, nie zwrócił uwagi na jego oczywistą i nie zwykłą charyzmę, nie starając się uwydatnić tej jego naturalnej i wyjątkowej pierwszej kolejności jednak należałoby opowiedzieć o jego najgłębszych przekonaniach. Ale także o jego błyskotliwej inteligencji, o niezwykle starannej edukacji wspartej odwiecznym i chrześcijańskim poczuciem człowieczeństwa. W olbrzymim skrócie, jeśli chodzi o rzeczy w jego przypadku najważniejsze, wymieniłbym miłość i empatię w stosunku do wszystkich żywych istot (w tym do zwierząt), jego głęboką wiarę i zaufanie do boskiej sprawiedliwości. Cała zaś reszta jego poglądów odnosi się do Historii i owego élan, pędu do życia, wraz ze wszystkimi dramatycznymi niuansami, z dążeniem do szczęścia i gwałtownymi przeżyciami w poszukiwaniu uniesienia. Jego słabości lub grzechy (o ile istnieją) nie były nigdy skierowane przeciwko innym: w najgorszym razie zwrócone tylko przeciwko niemu samemu. Nie chciałbym jednak wywołać wrażenia, że staram się go w jakiś sposób deifikować. Czapski odebrałby taką próbę jako coś odrażającego. Było w nim zbyt dużo człowieczeństwa, żeby nie był w pełni świadomy swej kondycji grzesznika. Natomiast wzmacniała go zdolność do nie znam nikogo, czyje zachowania i wola byłyby tak boleśnie, ale też zarazem tak radośnie i spokojnie bliskie wyobrażeniu, jakie mamy o św. Franciszku z Asyżu. Józef Czapski nie był człowiekiem akceptującym z góry przyjęte opinie, a w jeszcze mniejszym stopniu takim, który wypowiadałaby ostateczne konkluzje. Był osobą, której odczucia stawały się faktami i musiały się urzeczywistniać w najwłaściwszym świetle. Najpierw więc była obowiązkowa walka dla siebie, a w jej przedłużeniu walka na rzecz należy sądzić, że Józef Czapski był człowiekiem wyłącznie poważnym, erudytą, błyskotliwym intelektualistą i że buntował się przeciwko wszelkim odmianom poczucia humoru. Dla niego, nawet w obszarach, w których nie wiązałoby się to z jakimikolwiek poważnymi konsekwencjami, należało wiedzieć, gdzie są znosił np. rasistowskich żartów. Znał aż za dobrze kruchość granic, które oddzielają pewne obszary od dostrzegalna była więc w nim ustawiczna wola, aby w ogóle nie ranić innych ludzi, a jeszcze bardziej wystrzegał się, żeby zło nie dotknęło istot najsłabszych, ludzi biednych i prostych. Śmiał się często i dobrodusznie, nawet jeśli chwilę potem znowu wracała powaga. Lecz nie może to być mylące: jego powaga była powagą dziecka, a nie polityka. Była to powaga osoby, co do której nie wątpi się, że jest ona w stanie przenosić góry. Najbardziej zadziwiające u niego było to, że posiadł niezwykłą umiejętność błyskawicznego przechodzenia od jednego stanu do drugiego; od radości do smutku, od śmiechu do łez. Tak samo działo się z jego językiem, kiedy przechodził z francuskiego na niemiecki, a potem z angielskiego na polski, w jednej dosłownie chwili, ku zdziwieniu rozmówców. Lecz mimo wszystko jego naturalna skłonność kierowała go ku tragizmowi. Wielokrotnie, kiedy była mowa o sprawach dramatycznych, odnosiłem wrażenie, że działają one zgodnie z jego pragnieniem, jak katharsis, jak przeciwciała albo szczepionka lub inny sposób, który pozwalał mu się jeszcze odczuwam z tą samą przyjemnością jego jakże ożywczy sposób wyrażania myśli za pomocą porównań i prawdziwą przyjemnością, z poczuciem cichej zmowy, niemalże „puszczając do nas oko”, opowiedział nam piękną i mądrą przypowieść o pewnej starszej pani: „W dwóch słowach, chodzi o bardzo leciwą babcię. Prawie całe życie spędziła w kuchni. Czując, że koniec już bliski, bardzo chciała zobaczyć przed śmiercią, choć przez krótką chwilę przekonać się, jak wygląda Raj. Miała nadzieję, że w jej podeszłym wieku – ale również dlatego, że jej życie było pobożne i uczciwe – św. Piotr zgodzi się na ten jakże zasłużony przecież przywilej. I tak właśnie się stało. Powinna jedynie zamknąć oczy, a kiedy ponownie je otworzy, dosłownie na sekundę… wtedy ujrzy Raj. Zamknęła więc oczy, modliła się po cichu w głębi duszy, a potem, kiedy już je otworzyła, ujrzała w aurze łagodnego jakby nierealnego porannego światła swoją kuchnię – w całej jej okazałości, piękną, taką jaką widziała każdego dnia, tętniącą życiem”.Owszem, nie wszystkie historie, jakie opowiadał Czapski, były tak przyjemne. Niektóre z jego opowieści były przerażające, ale zawsze musiały się w nich pojawić egzystencjalne pytania. Te ustawicznie zadawane pytania (wystarczy zajrzeć do jego dzienników), ale również odwołania do mistycyzmu, do wiedzy z historii ludzkości pokrywają się z jego duchowymi doświadczeniami, z próbami oczyszczenia swojego ego, co pozwoliło z kolei wzbogacić jego egzystencję jako istoty ludzkiej, myśliciela, malarza i pisarza. I te właśnie poszukiwania towarzyszyły mu aż do ostatnich chwil życia.***Jest jeszcze jedna rzecz, którą, tak mi się przynajmniej wydaje, dostrzegłem w jego drodze przez życie: otóż istota ludzka musi zawsze pragnąć zachować młodzieńczy umysł. Musi myśleć i zarazem być aktywna, analizować i działać, rozmyślać i kochać, chwytać, odbierać i malować (rysować, pisać, rzeźbić itd.). Starość natomiast jest już innym stanem. To czas tajemnicy poprzedzający rozstania, to czas pożegnań. Te delikatne i kruche chwile podobne są do istot nowo narodzonych, zdziwionych tym, że się tu znalazły, bowiem teraz są już w pełni zwrócone ku prawdziwej wieczności, którą czasami nazywa się będzie to dotyczyć malarstwa, refleksji czy poglądów, zawsze, prędzej czy później, pojawiał się u niego zmysł Czapski, o ile się nie mylę, podczas zarejestrowanej na taśmie filmowej rozmowy z Konstantym Jeleńskim, stwierdził, że malowanie było dla niego równoznaczne ze spowiedzią. Tak więc i to, co brzydkie lub ukryte, ujawnia się w jego malarstwie. Prawdę mówiąc, ta cecha nie przejawiała się tylko i wyłącznie w jego malarstwie, lecz w całym jego myśleniu i codziennym działaniu. Nie rozmawiał sam ze sobą, ale raczej do siebie pisał. Zdarzało mu się stwierdzać, że nie jest w stanie myśleć, nie mając w ręku długopisu albo kredki. I dlatego pisywał do siebie, prowadząc dziennik. Również w tym przypadku, podobnie jak w jego malarstwie lub rysunkach, wpadamy w zachwyt, czytając te słowa tak żywe jak ich graficzny układ na kartce papieru. Do tego dochodzi, rzecz jasna, sens. Z jego postawy musimy zrozumieć, że tylko i wyłącznie rzetelne i uczciwe nastawienie pozwala nam stworzyć dzieło ważne i istotne. Dzieło, które, dosłownie, starać się będzie wprowadzić życie do jest, że skupienie, towarzyszące zarówno czynności malowania, jak i pisania, pozostaje bardzo bliskie skupieniu w modlitwie. Jest to praca, w której wykraczamy poza samych siebie, w przeciwieństwie do stanu banalności, w jakim funkcjonujemy na co dzień. A więc działanie w pewnym sensie bez jakiejkolwiek kalkulacji i bez jakiegokolwiek innego celu aniżeli chęć posuwania się do przodu i być może po to, aby pewnego dnia wyrazić niewypowiedziane, aby przekazać to, co w jednaki sposób nazywamy życiem, mądrością lub, po prostu, 18 września 2017 Oskar Hedemann
7ZDMZM.
  • d07hmdi6ty.pages.dev/377
  • d07hmdi6ty.pages.dev/1
  • d07hmdi6ty.pages.dev/224
  • d07hmdi6ty.pages.dev/132
  • d07hmdi6ty.pages.dev/175
  • d07hmdi6ty.pages.dev/93
  • d07hmdi6ty.pages.dev/133
  • d07hmdi6ty.pages.dev/260
  • d07hmdi6ty.pages.dev/294
  • kreska na nosie przed śmiercią